środa, 13 października 2010

Stacja Umarłych.

Puk puk, można? Czytałeś książkę, zanim brutalnie ci przerwałam? A może tylko patrzyłeś przez okno na przesuwający się przed oczami krajobraz? Wsłuchujemy się wspólnie się w stukot kół na torach. Próbuję wniknąć w twoje myśli, są jednak zbyt skomplikowane. Wymyśliłam cię idealnego, to był błąd.
Twoje oczy są radosne, twarz rozjaśnia uśmiech. Nie widzę ich, nie potrafię przypomnieć sobie jakie były. Wszystko rozgrywa się w mojej wyobraźni, która nie umie odtworzyć szczegółów wspomnień. Patrzysz więc pustym wzrokiem, jak skorupa bez ducha. Nie analizujesz, nie wyciągasz wniosków, nie zmieniasz się. I pamiętasz tylko przeszłe poranki, popołudnia i wieczory. Tylko to, co zdarzyło się, zanim wsadziłam cię do pociągu.
Masz wrażenie, że możesz wysiąść w każdej chwili? Tak po prostu zawrócić, jakby stacja zero była tuż-tuż. Jesteś jednak coraz bliżej celu. Już nie od ciebie zależy trasa. Wysiadasz.

Witaj na Stacji Umarłych. Spotkasz widma wielu osób, które wysłałam tu przed tobą. Może nawet niektóre znasz z dzieciństwa. Rozgość się, spędzisz tu wieczność. W moich oczach nie żyjesz. To jedyny sposób, by zapamiętać cię takiego, jakim byłeś - zanim niebo spadło nam na głowy.

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Oczywistość.

Siedzieli przy stole w kuchni. Słońce wpadało przez okno i malowało na przeciwległej ścianie barwne refleksy.
-Doprawdy świetnie wyszedł ci ten filet. - stwierdziła, spróbowawszy kawałek. - Kocham cię - dodała po chwili, po czym ujęła w dłonie szklankę z sokiem.
-Dziękuję, dodałem więcej przypraw niż zwykle. Ja ciebie też. Ale cóż to? Wyznawanie uczuć przy tak trywialnej czynności, jaką jest posiłek zakrawa na farsę. - odpowiedział, lekko skonsternowany.
W odpowiedzi rzuciła mu tylko rozbawione spojrzenie.
-Moja droga - kontynuował - miłość winno się wyznawać na tle gwiazd, z bukietem herbacianych róż w dłoni i przy dźwiękach spokojnego walczyka. Jak wiele w tym momencie utraciliśmy!
-Ależ proszę, uspokój się... Przecież nie przychodzi Ona wśród fanfar i nie żąda poklasku. Dopiero wtedy, kiedy będzie czymś naturalnym, może zagościć w tym domu. Nie godzi się nawet głośno jej wzywać i komentować. Już samo wypowiedzenie tych słów jest gwałtownym wtargnięciem w istotę rzeczy.
-Nie rozumem cię. Cóż będę wspominać po latach? Czy nie powinno być to drżenie rąk przy dotknięciu twojej skóry, słowa nieśmiało wymykające się z ust, ułożone w najpiękniejsze wyznanie, taniec radości pod gołym niebem? Miast tego mamy... Co mamy?
-Siebie. I twój filet. - Zaśmiała się radośnie - Jedz, wystygnie.





Zagadka: czyj styl mi się niechcący udzielił? Nagrody: satysfakcja i mój podziw (dozgonny).

wtorek, 13 lipca 2010

Jedyne miejsce.

Wieczór. Światło nocnej lampki i poblask bijący od monitora. Dead Can Dance, usypiające, leniwie sączące się z głośników dźwięki. Na jednym z łóżek chłopiec, pogryzający jabłko, zaczytany w książce o inkwizytorach. Na drugim porozrzucana pościel i portfel. W środku drobniaki i pomięty rachunek za szampon do włosów. Śmiech dobiegający z drugiego pokoju. Zapach kadzidła.
I ktoś, przez przypadek spojrzawszy w okno, mógłby pomyśleć, że wszystko jest na swoim miejscu. Nikt nie patrzy. Ale i bez tego obserwatora wszystko jest.
-Mamo... Jak zostać takim inkwizytorem?
Jedyne miejsce człowieka jest tylko w nim.




Cytat z "Traktatu o łuskaniu fasoli" Wiesława Myśliwskiego.

piątek, 25 czerwca 2010

Handel wymienny.

Dzień zapowiadał się niepozornie. Chmury nad głową straszyły ulewą, upał wyciskał pot z ciała. Jednym słowem - lato. W ten gorący poranek jak zwykle szukałam Sprzedawcy Szczęścia. To najbardziej tajemniczy diler w mieście. Czasem przybiera postać nieziemskiego bruneta, czasem staruszki z wnuczkiem. Często też nie ma twarzy, a o jego obecności świadczą tylko zmiany w otoczeniu. Nigdy nie wiem gdzie będzie stał i jak dojdzie do wymiany. To błyskotliwy osobnik. Zawsze, kiedy potrzebuję towaru, On pozwala się rozpoznać.
Szłam więc przez miasto i wypatrywałam. Może to któryś z robotników układających chodnik przed blokiem? A ty po ilu kostkach się uśmiechniesz? To zdecydowanie nie On. A może młoda mama prowadząca dwójkę niesfornych maluchów do przedszkola? Jeszcze nie. Z narastającą niecierpliwością rozglądałam się po ulicy, prześlizgiwałam wzrokiem po tłumie. Przecież gdzieś tu musi być! Spokojnie, przecież On nie lubi niecierpliwych. Przyjdzie.
Już prawie dotarłam pod drzwi szkoły, gdy go zobaczyłam. Mały chłopiec z lizakiem. Uśmiechnął się do mnie. Uśmiech za uśmiech, taka jest dzisiaj cena.
Poszłam dalej, wbrew przesądom mijając czaplę "od tyłu". Szczęście na cały dzień kupione.
Wspominałam już, że ten sprzedawca jest również najtańszy...?

niedziela, 13 czerwca 2010

Helikoptery.

Śpię. Wiem o tym, bo co chwila przewracam się na drugi bok i walczę z kołdrą, próbującą mnie udusić w tę i tak gorącą noc. Poddaję się, otwieram oczy. Na dziś to chyba koniec odpoczynku, nie zasnę.
Siadam na parapecie i wpatruję się w gwiazdy, już czwarty raz w tym tygodniu. Podobno jeszcze przez kilka dni ma być widoczna kometa McNaught. Patrzę i nagle... jest. Coś porusza się dość szybko po niebie. Może to tylko satelita? Rzeczywiście, mruga światłami. Robię minę skrzywdzonego dziecka, ale wciąż obserwuję obiekt, który, o rany!, zbliża się. Wyskakuję z domu na trawnik i w samej koszuli nocnej wychodzę na środek pola za blokiem, żeby mieć lepszy widok. Niedoszły satelita przybiera coraz większe rozmiary, w końcu zaczyna przypominać helikopter. Chwila, dwa helikoptery. Wygląda na to, że straciły sterowność, bo wirują bezwładnie i spadają prosto na mnie! Czym prędzej biegnę na najbliższy postój taksówek i proszę kierowcę o wezwanie pogotowia. Już sekundę później słyszę tylko ogromny huk i moje oczy spowija czerwona mgła. Ogień trawi rozbite wraki, z których ostatkiem sił wyczołgują się piloci. Nie dochodzi do wybuchu. Obrazy skaczą mi przed oczami jak tnąca się grafika w grze brata. To prymitywne, ale jedyne określenie, które przychodzi mi do głowy. Wraz z kierowcą pomagam rannym odejść jak najdalej od tej kupy żelaza i paliwa. Widzę poparzoną straszliwie skórę, otwarte rany. Niedobrze mi...

Budzę się oparta policzkiem o chłodną szybę. No tak, to musiał być sen. Przecież koło domu nie mamy postoju taksówek!

sobota, 5 czerwca 2010

Alicja.

Jestem tu, by żyć.
Bóg rzucił mnie w sam środek niedoskonałego świata, do pokoju z zielonymi ścianami roślin i wielkim czerwonym słońcem. Jestem tu, by czuć zapach gorącej kawy, kłosów zboża trącanych wiatrem i piach pod stopami. Widzę to, czuję, ale nie jestem w stanie usłyszeć najmniejszego szmeru ani trelu ptaka.
Witajcie w ośrodku dla niesłyszących.
Jestem tu, by żyć.

***

Byłam mała, pamiętam.
- Alicjo z krainy czarów – mówił. - Alicjo.
Czarowałam go śmiechem, niezgrabnym tańcem nie do taktu, ufnym spojrzeniem. Przyklaskiwał z zadowoleniem i tylko smutek odbity na obliczu pokazywał, jak bardzo mnie żałuje.
-Zabiorę cię – mówił. - Nie będziesz tu sama.
Dostałam białego króliczka. Wiedziałam, że zabierze mnie z krainy, gdzie królową jest Cisza. Prosto w szum miasta, w życie.
Zdechł miesiąc później, zostałam.

***

Poszłam na plażę. Goniłam krople tańczące dookoła i wplątujące się we włosy. Brakowało tylko szumu fal. Słońce wypuszczało promienie prosto w moje ramiona, jakby i ono żałowało. Oboje chcemy żyć.
Przyszedł. Czytałam z jego słonych ust.
-Będę twoim Kapelusznikiem – powiedział. - Nauczysz się.
Wziął mnie do ośrodka.

poniedziałek, 31 maja 2010

Kłótnia.

Byłam dziś świadkiem pewnej sytuacji: stoi para, dziewczyna i chłopak. Nazwijmy ich roboczo Anną i Karolem. Ona coś krzyczy, on... śmieje się? Nie wiem, w każdym razie wyglądał na rozbawionego. Ot, sytuacja jak każda. Czekałam na znajomego, więc, chcąc nie chcąc, słuchałam tej osobliwej "rozmowy". A właściwie monologu.
Anna mówiła spokojnie, przynajmniej na początku. Z każdą sekundą coraz bardziej podnosiła głos. Ze strzępów wykrzykiwanych zdań zdołałam ułożyć całą historyjkę. Że on ją ignoruje, nie odpisuje, co on sobie w ogóle myśli, niech się w końcu odezwie! Karol jakby nigdy nic stał przed nią i nie mówił ani słowa. Zdziwiłam się, jak do tej pory wytrzymywał z taką paniusią. Ale w sumie nie wiem o co poszło, nie moja sprawa. Już miałam odejść, kiedy Anna rozpłakała się. Płakała cicho, tylko łzy spływały po policzkach. Zrobiło mi się jej trochę szkoda i gdybym nie była obcą dziewczyną, próbowałabym ją jakoś pocieszyć. Spojrzałam nieopatrznie na Karola i to, co zobaczyłam zmroziło mnie do szpiku kości. W oczach miał satysfakcję. Chorą satysfakcję z doprowadzenia innej osoby do płaczu, z poniżenia jej. W tym momencie już wiedziałam, o co chodziło Annie. Każda rozsądna dziewczyna powinna dać mu w twarz albo odwrócić się na pięcie i odejść. A ona stała i płakała.
Odeszłam stamtąd.

Czasem najwięcej widzą ci, którzy stoją z boku. I chociaż "rozsądna dziewczyna" powinna zrobić to czy tamto, nie wiem jak sama bym zareagowała.

wtorek, 25 maja 2010

O umieraniu.

Miejsca umierają. W jednej chwili są, w następnej chodzimy po gruzach, szukając pośród nich okruchów "tego czegoś", co świadczyło o niezwykłości. Wdychając pełne kurzu powietrze, zapalamy w umysłach znicz pamięci. Czasem jego ogień nas parzy. Ulice są tylko szarymi ulicami, a nie drogami ku świetlanej przyszłości, parki i place tylko zielonymi terenami, a nie polami dziecięcych bitew. Poruszamy się po cmentarzysku złożonym ze wspomnień, naszych, niezwykłych, nierozumianych przez innych. Nie da się ich ocalić od zapomnienia, znikną z nami.
Tak samo jest z ludźmi. Zwykle umierają powoli, mamy czas na pożegnanie, wypowiedzenie najważniejszych słów. Mogą też zniknąć nagle - i wtedy pozostaje w nas tylko żal, tyle jeszcze było przed nami!, tęsknota i ewentualnie parę radosnych zdjęć.
Zupełnie inaczej rzecz ma się z przyjaźnią. Ona nie umiera, a rozpływa się, zupełnie jakby codzienność była żrącym kwasem niszczącym wszystkie więzi. Ktoś, kogo darzyliśmy sympatią i zaufaniem, przechodzi obok. Nieobecny i choć żywy, to dla nas już świętej pamięci. Świętej, złudnej i nietrwałej, ale tylko ona pozwala obecnie odróżnić obcego od kiedyś nam bliskiego. Dla innych umieramy niezliczoną ilość razy, a oni dla nas - bo lepiej zachować pod powiekami obraz zawsze uśmiechniętego przyjaciela, a nie obojętnego przechodnia.
Dzisiaj mam wrażenie, jakbym spowodowała wypadek samochodowy z mnóstwem ofiar śmiertelnych. Obcy dookoła, cmentarzysko w mojej głowie.




Beznadziejna notka, wiem.

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Biel.

Znów przemykam pod ścianami, wyrażając sprzeciw spojrzeniem pełnym wyrzutu i wymownym milczeniem. Na stoliku stoi opakowanie płatków, może zjem w końcu śniadanie. A może z powrotem zakopię się pod ciepłą kołdrę, zamknę oczy i ostentacyjnie zignoruję świat. No wstawaj już! Jeszcze chwila, sekunda, jeszcze tyle czasu na wszystko. Ale zaraz, czy ja śnię? Czy to już jawa, nielogiczna i zaskakująco barwna? Tylko ściany takie namacalne i białe. Tylko one są tu prawdziwe.
Gdzie podziało się okno i ogród, gdzie półki z książkami, figurkami i stertą zeszytów? Wszędzie ściany, zwykłe, betonowe, grube... Nic nie słyszę, nie widzę, tylko jasność otaczającą mnie z każdej strony, wnikającą w źrenice z niespotykaną brutalnością. Nie boję się. Nie czuję bólu, a promienie bieli wplatają się pomiędzy żyły jak korzenie drzewa, paraliżują nerwy i mięśnie. Powoli tracę świadomość, ale jest mi to obojętne - nie chcę wracać do świata pełnego złości.

Budzę się. Z czułością dotykam grzbietów książek na najbliższej półce i niespokojnie zerkam na ściany pokoju. Mają lekki odcień zieleni. W kuchni na stole - płatki. Nie zjem dziś śniadania.
Trzeba było wstać wcześniej.

sobota, 17 kwietnia 2010

Pewne rzeczy są wieczne. A.D. 1521.

Na statku panował wzmożony ruch. Dotychczas spokojna pogoda się zmieniła - w oddali, pośród spiętrzonych fal błyskawice przecinały pochmurne niebo. Magellan w swojej kajucie pochylał się nad mapą i w chybotliwym świetle lampy próbował nanosić na nią poprawki. Zamoczył pióro w atramencie i zamarł nad pergaminem. Jakie nazwy nadać cieśninom, wyspom i przylądkom, które do tej pory minęli? Dlaczego on, jeden człowiek, ma podejmować takie decyzje? Ogarnęło go dziwne uczucie, jakby bezradności i strachu – przed potęgą toni burzącej się dookoła, przed hukiem błyskawic, ale także przed ciszą, jaka wwiercała się w uszy podczas spokojnych nocy. Na czoło wystąpiły mu krople potu, ręce zaczęły się trząść. Odłożył pióro i usiadł, wyczerpany nagłym napadem nieuzasadnionego przerażenia. Wbił wzrok w kołyszącą się lampę i w milczeniu obserwował. W ciągu kilku chwil, kilku zaledwie mrugnięć powiek pojął istotę wyprawy. Te nazwy, w które tchnie życie, te niewiele warte literki będą wieczne. Każdy wykształcony człowiek będzie je znał, podczas gdy on, Ferdynand Magellan, ulegnie zapomnieniu. Umrze na morzu na szkorbut lub potężna fala zmyje go z pokładu, jak to się nieraz zdarzało. Z prochu powstałeś i w proch... Czy dotyczy to także bezkresnej toni pełnej drapieżnych ryb i głębinowych potworów? Tak bardzo chciał trafić do nieba, przestrzegał wszystkich przykazań.
Nie. Zabił przecież Quesadę i Mandozę. Zabił, bo musiał stłumić bunt przez nich rozpoczęty. Wyspowiadałby się, ale kapelana wtedy wysadzili na brzeg – za współudział i spiskowanie. Z pięciu statków pozostały trzy, a załoga skurczyła się do zaledwie 150 osób. Ciężkie było takie życie, ale wielce fascynujące. I tak wszyscy znikną w odmętach historii.

Westchnął z rezygnacją. Jego wzrok natrafił na dziennik, który Pigafetta pozostawił w kapitańskiej kajucie przed paroma godzinami. Zerwał się nagle, chwycił za pióro i jak oszalały począł kreślić na mapie. Po zakończeniu tej czynności ujął dziennik w dłonie i pogrążył się w lekturze.

W słabym świetle pobłyskiwały jeszcze niezaschnięte krople atramentu. Kilka tworzyło napis – Mar Pacifico.

niedziela, 21 marca 2010

Wiosna.

Pierwszy wiosenny wypad rowerowy, błoto po kolana, wiatr we włosach i perspektywa zakwasów. Co mi to przypomina? Wszystko i nic, bo nie można się uzależniać od ludzi. Tak mówi Kudłaty, a ja mu wierzę.

Gruntowne wiosenne porządki w domu, w szkole, w głowie. Montowanie nowych półek, mycie okien, wyciąganie lekkich butów i marynarek, pompowanie roweru, naprawianie relacji, szukanie pozytywnych aspektów życia. Czasem na trzeźwo się nie da, więc w ręku nieodłączny kubek yerba mate. Mate lekiem na całe zło, ale nie wystarczy mi jej kupić, by stać się częścią tego leku.

Wszystko dookoła wiosenne, świeże, pełne życia. Napawające swego rodzaju optymizmem, bo idzie nowe. Z drugiej strony - jakby nikt tego nie zauważał. Ludzie, słowo "wiosna" w różnych formach gramatycznych pojawia się w tym wpisie 5 razy, to coś znaczy!
Dość już tej zimy, pryzm śniegu, posępnego, szarego miasta i narastającej z każdym dniem frustracji.

Jedna jaskółka wiosny nie czyni, ale 21 marca - jak najbardziej.

środa, 10 marca 2010

Gwiazdy.

Niebo było usiane gwiazdami. Poupychane po wszechświecie kule gazu, bezładnie nagromadzone na nieboskłonie. My nie mamy takich miejsc.
Położył dłoń ma moim ramieniu.
-Co robisz?
-Szukam Małego Wozu.
Jak mała dziewczynka wyciągam szyję ku górze, jakbym zaraz miała zdmuchnąć wszystkie konstelacje. W szeroko otwartych oczach odbija się zdumienie i światło "małych słońc".
-To chyba tam.
Pokazuję palcem. Dotyk na ramieniu, bliższy niż do tej pory. Bliższy niż łzy, uśmiechy i komplet kredek. Weszliśmy do domu.
-Tato...



Nie ma znaczenia fakt, że jestem bardziej kobietą niż dziewczynką, że aż do dziś nie mogłam na niebie odnaleźć Wozu, że znów zamiast zdumienia czuję przerażenie na myśl o kosmicznej pustce. To się nigdy dotąd nie liczyło. Kiedyś po prostu chowałam się w twoich ramionach.
Tęsknię za Tobą.

wtorek, 2 marca 2010

Zima.

Dzieci grzeją przy ogniu skostniałe palce, kubek z gorącą herbatą lekko parzy mi dłonie. Ala droczy się z Olafem, kto ulepił większego bałwana. Przerywa im głośny śmiech Kuby. W pokoju unosi się woń suszonych jabłek, jemy je jak cukierki. W kominku iskry skaczą po drwach, zajmują je po kolei i zmieniają w pył. Za oknem śnieg pokrywa drzewa i dachy sąsiednich domów, biały puch wiruje w powietrzu, mieniąc się setką kolorów. Tuż przy mnie siedzi Ona. Wtulona w moje ramiona, z szerokim uśmiechem na ustach.

Otwieram oczy. Biel ścian każe z powrotem je zamknąć, wrócić w ciemność. Lampka przy biurku żałośnie mruga w konwulsjach, zaraz zgaśnie. Echo krzyku, odbite i zwielokrotnione, wciska się w moje uszy, drażni każdy nerw. Zimnymi dłońmi próbuję wymacać drzwi. W kącie siedzi Ona.

W kącie mojej głowy.

niedziela, 21 lutego 2010

Pewność.

Pewnie jest Pan teraz zadowolony?
Już widzę ten uśmiech pełen satysfakcji, już prawie słyszę "a nie mówiłem", tak długo powstrzymywane od wypowiedzenia. Ja wiedziałem, że tak będzie - prędzej, czy później, pytam? Zresztą, czy to istotne dlaczego, kiedy i co dalej? Przecież w ostatecznym rozrachunku liczy się tylko to, że to Pan miał rację. Nie ja i nie gawiedź wyrażająca opinie pochlebne i te mniej. To nieistotne, że ktoś teraz patrzy ze smutkiem na stare fotografie, wypomina sobie każdą myśl, każdy przejaw buntu, bo warto było walczyć. W końcu wszystko jest po staremu, pomimo próśb i starań.
Musi się Pan uśmiechać naprawdę szeroko.


Ja nie wracam, nie okazuję skruchy. Tylko się przypominam.
Wciąż walczę i mam nadzieję na wygraną.
Wbrew Pana pieprzonej pewności.

piątek, 15 stycznia 2010

Goodbye, blue sky.

Do widzenia.
Nie, nie będę owijać w bawełnę, tłumaczyć się brakiem czasu i natchnienia, wyłuskiwać na siłę tematów do pisania. Nie ma już we mnie potrzeby uciszania niepokoju za pomocą liter, nie ma wewnętrznego przymusu wylewania żalów na klawiaturę. Powoli zatapiam się w codzienności - wcale nie tak szarej jakby się wydawało. Pakuję się w różne sytuacje, ale wszystkie emocje przykrywa i tłumi ochronny płaszcz radości, szczęścia i zadowolenia z tego, co mam. A mam naprawdę dużo. To lepsze niż leki osłonowe, serio.
Pewnie będę tu wpadać, może też od czasu do czasu pisać. Może. Raczej skupię się na nowo odkrytej miłości. Nieosobowej, jakby ktoś pytał.

Benkom życzę wzorowo zdanej matury, Metaferejnom nieodkrywania sensu istnienia (bo życie stanie się nudne), hydraulikom dużo rur, kolanek i popytu na usługi, stolarzom sporo zamówień na półki. Wszystkim bez wyjątku - szczęścia.
Bywajcie.

Lepiej nie prowadzić jednego bloga, niż prowadzić cztery.