poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Koniec.

Koniec.
Kto by pomyślał, że tak szybko.
Prawie trzy miesiące, pełne zawirowań, planów, przygód. Krótkie uśmiechy, równie krótkie spojrzenia i rozmowy. Nieistotne.
Od dziś - już na zawsze nieistotne.
Liceum, to tak strasznie brzmi. Ale kto wie, może to i dobrze? Przy tylu zmianach ta mała, polegająca na wybraniu szkoły, wydaje się malutkim epizodem. Tycim-tycim, głupiutkim drobiazgiem. I niech takim będzie. Ciekawe ile dni minie, zanim zapamiętam wszystkie imiona, zanim przestanę mylić sale i z trwogą patrzeć na profesorów. Pewnie mniej niż myślę.
Ale dziś jeszcze mnie to nie obchodzi.

Pojutrze będę dumną licealistką. A jutro jeszcze tą gotówkową ufną dziewczynką, która w ciągu trzech lat wiele razy straciła resztki nadziei.
I odnalazła je na nowo.

Bo nie ma lepszej chwili, niż ta.

.

Mam ochotę krzyczeć.
Drzeć się na całe udręczone gardło. Kopać, gryźć, przeklinać, płakać.
Dlaczego więc tego nie zrobię?
Boję się.

Szkoda, że on nigdy nie zrozumie różnicy między strachem, a szacunkiem.

Chwila.

Siedzę sobie spokojnie przed komputerem, w pidżamce, w ręku trzymam szklankę z colą (cola to jest to!). W uszach słuchawki, 'Ambicje' HPY - hm, chyba przełączę na 'Save me' Queen. Przede mną monitor i puste okienko, które wypadałoby wypełnić w miarę sensownym tekstem. Ale jak to zrobić, kiedy wspomnienia są jakby za mgłą, przytłumione, tepe, niewyraźne? Jak w kilku słowach zawrzeć całą gamę emocji, godziny śmiechu, chwile melancholii?
Nie wiem, jak opisać popołudniową radość i koncertowy szał, który zawładnął mną wieczorem. Powiem, że było kapitalnie, bo wrzeszczeliśmy na cały głos, leżąc na trawie - weźmiecie mnie za wariatkę. Napiszę, że Loczek rzucał się na nas z okrzykiem 'Rasta nas kocha!' - pieprzeni hipisi!
I weź tu bądź człowieku bloggerem.
Nie wiem, czemu gdy chcę zawrzeć targające mną uczucia na papierze, ew. komputerze - te umykają sprytnie przed próbą ograniczenia ich słowami. Z chwilą, gdy przestanę dotykać klawiatury, cudowny stan wraca. Wraca z całą mocą, uwalniając mnie od dylematów, przyszłościowych planów i kojąc zranioną dumę. Opatula mnie gorącymi oddechami tłumu, obłokami dymu wzbijanego pod glanami pogujących ludzi. Muska wiatrem i mruganiem gwiazd, tych niebiańskich, prawdziwych. Szepce do ucha 'tylko dziś, tylko teraz' i nie chce odejść.
Nie chcę, żeby odchodził.
Chcę, żeby trwał jak najdłużej. Dziś, jutro, do końca tygodnia. Teraz, gdy na pocieszenie jeszcze tylko Gotówka, a potem szara szkolna rzeczywistość - choć może wcale nie? - w końcu i tam chodzi mnóstwo tych wszystkich ludzi. Teraz, gdy to wszystko się skończy, oczyszczenie z obaw jest mi potrzebne. Jeden dzień, kiedy wszyscy noszą mnie na rękach (dosłownie!), przytulają, komplementują. Wiem, jestem pieprzoną egoistką. Ale przez jeden dzień w roku mogę!
Jeden dzień, gdy leżąc na polanie widzę w gwiazdach odbicie oczu kilkunastu osób, odbicie uśmiechów, odbicie szczęścia.
Nie wiem jaki mają kolor, było zbyt ciemno dla oczu. Ale nie dla umysłu. Nie urzekło mnie spojrzenie, uwiódł za to uśmiech. Jest coś magicznego w tym zerkaniu na siebie, w 'odbijaniu', w pożyczaniu bluzy Loczka.
Jest coś magicznego w tej chwili.
I dopiero, gdy wyłączę wszystkie zmysły, mogę to opisać.

Ah, on wie, czym jest Latający Potwór Spaghetti! ;]

piątek, 28 sierpnia 2009

Trzy.

Czego chcesz?
Takie proste pytanie, odpowiedz mi. Płaczesz. Dlaczego, dlaczego teraz? Nic się nie stało, a ty zalewasz się łzami, twoim ciałem wstrząsają dreszcze, a przytłaczający ciężar przetacza się przez kończyny, żyły, tamuje krew. A więc chcesz płakać, tak?
Nic się nie stało, a wystarczyły trzy słowa. Trzy krótkie wyrazy, z których jedno jest łącznikiem. Trzy, z których każdy wbijał ci coraz większy sopel lodu w umysł, bo przecież nie serce. Zamarzłaś?
Nie. Słońce wypaliło przeterminowane myśli, łzy wypłukały z ust smak lata, ziemia pochłonęła zwiędłe kwiaty, a niebo wciąż patrzy na ciebie z nieodgadnionym uśmiechem.
A więc czego chcesz? Kiedy trzymasz w ręku marny bukiet bzów, o czym marzysz? Czego chcesz...
Znieczulenia. Ciszy. Martwej pustki - tam, w środku. Gryzącego zapachu dymu. Długich bezwartościowych sekund otępienia. Tak. Otępienia.
Uśmiechu? Do wczoraj. Dziś nikt już nie karze ci marzyć.

A czego chcesz teraz?

czwartek, 27 sierpnia 2009

We mnie.

Pochłaniałam ten zapach.
Niechcący, przez przypadek, wbrew sobie.
Nie pozwalałam sobie na odczuwanie.

Inaczej to będzie bolało, wiem. Żadne kłucie, ćmienie czy bóle zatok.
Przytłaczający nacisk przebiegający przez całe ciało. Przez umysł, serce, wszystkie zmysły i myśli.
Nie pozwoliłam sobie na to.

Jak dziecko rezygnujące z zabawki.
Widzi ją na wystawie, patrzy jak inni się bawią.
Samo nie dotknie. Zepsuje.
Nigdy więcej.

I nawet słońce wypalające ze mnie resztki wody i smutku nie potrafiło obudzić szaleństwa. Ono tkwi we mnie. We śnie.
Śpij...
Śpij.

Uścisk ręki.
Tak załatwiają sprawy dorośli ludzie.

Zbyt dorosłe dzieci.

środa, 26 sierpnia 2009

Berek.

Patrzysz na mnie.
Tak po prostu wlepiasz swoje dziecięce oczęta w moją twarz. W zakamarkach zmarszczek błąka się uśmiech. Naiwnie odczytujesz to jako zachętę do zabawy.
-Berek! - krzyczysz i uciekasz.
Stoję.

Pytasz mnie, dlaczego. Dlaczego co...?
Kręcisz głową w niemym wyrazie frustracji. Nie rozumiem, to oczywiste. Płomienie tańczą po twoich włosach, odbijając delikatne refleksy. To oczywiste.
Płoniesz wewnątrz.

Wiele razy zadawałam sobie pytanie, za jakie grzechy muszę wytrzymywać twoją obecność. Nie muszę. Jednak beze mnie byś zginął.
Jestem twoim narkotykiem. Grzechem.
Beze mnie byś żył.

Prowadzę cię za rękę. Ciągnę z całych sił, nie wejdziesz tam?
Zrób to dla mnie. To tylko ciemny korytarz, za zakrętem jest światło. Zrób to. Dla mnie.
Nie wejdziesz...?

-Berek! - krzyczę.
Stoisz.

wtorek, 25 sierpnia 2009

Cytrusy.

Drogi Przyjacielu, co Ty tu właściwie robisz?
Ach tak, zapomniałem - umówiłeś się na spotkanie. Jedno kulturalne piwko z ludźmi, którym zaufałeś w ciągu tych kilku lat. Siedzisz rozluźniony na podłodze i przesuwasz dłonią po dobrze ci znanym zielonym dywanie. Szorstki, w jaśniejsze grochy, pamiętam, że chciałeś taki mieć. Ignorujesz pukanie do drzwi, sami wejdą. Życzliwie uśmiechasz się do nowo przybyłych, wymieniacie uściski? To takie dziecinne. Nie, nie mam cię za plastikową lalkę barbie, ale czas dorosnąć.
No dobra, co dalej? Mówisz, że rozmawiacie. Nie wierzę. Przecież połowa poszła zapalić. Korci cię, co? Widzę to w twoich oczach, nie próbuj kłamać. Chcesz spróbować zakazanego, a przecież i tak za chwilę złamiesz jedną ze swoich żelaznych zasad. Nie robię ci wyrzutów, nie patrz tak na mnie! To tylko fakty.
Przychodzi on. Do tej pory miałeś go za sztywniaka w okularach identycznych jak twoje, ale już za pół godziny, dzięki zawartości przyniesionej ze sobą reklamówki, zmienisz zdanie. Nie, nie dlatego, że to zrobił - dlatego, że ty to zrobiłeś.
Pierwsze piwo wypijacie duszkiem. Nie tyle się przecież miało, nie tyle. Kręci ci się w głowie? Niemożliwe! Boisz się, wiem to, wyczytuję z twoich ust niechętnie dotykających butelki. Ktoś idzie po drugą kolejkę. Zamawiasz, choć czujesz, że to dla ciebie za dużo. Dlaczego? Przyjacielu, powiedz mi. Nie dla nich, wiem to. Dla przekonania samego siebie? Ty też tego nie wiesz.
Kładziesz się na dywanie. Po pierwsze, zawsze tak robiłeś, po drugie świat wtedy przestaje wirować. Wodzisz wzrokiem po pozostałych. 'Ludzie, którym zaufałeś', tak o nich mówiłeś. Najgrzeczniejsi, najmądrzejsi i najżyczliwsi. Kto by pomyślał...
Podoba ci się atmosfera panująca w pokoju. Lekki swąd papierosów, do którego musiałeś się przyzwyczaić. Zapach cytrusów, kawy i tandetna muzyka puszczana w MTV. Rozmawiacie o planach, czyż nie? O wyjazdach, wakacyjnej pracy i nowych znajomych. O ekipie na najbliższy koncert. Dlaczego milczysz? Masz przecież tyle do powiedzenia. Pracowałeś, byłeś na obozie, poznałeś świetnych ludzi. Dlaczego milczysz...?
Przenieśliście się do kuchni, na tyle głodni - a może pijani? - by wspólnie wziąć się za gotowanie. Już wiesz, skąd te cytrusy, wiszą nad kuchenką. Rozbijacie jajka, kroicie cebulę i mięso. Podziwiam cię, w takim stanie bałbym się dotykać noża. Jecie. Jeden ze znajomych komentuje: 'Żulisz się. Też tak zaczynałem'. Niedobrze ci.
Wychodzisz na balkon - czy chcesz zrujnować resztki swojej godności? Tak, na stoliku leży zapalniczka, ale po długiej chwili wyrzucasz ją. Kompletnie cię nie rozumiem! Wracasz na dywan. Znów leżycie, gdzie popadnie. Trzy osoby na kanapie, ktoś siedzi na biurku. Czujesz cytrusy?
Ej, nie obrażaj się, czyżbyś nie pamiętał, jak to było? Teraz cię mdli, a wtedy chciałeś więcej. Zniechęcił cię widok worka pełnego pustych butelek - aż tyle wypiliście? Co by powiedział twój ojciec... Jasne, nie dowie się. Przyjacielu, za kogo mnie masz? Nie jestem konfidentem, tym bardziej 'tym małym jebanym chujem', jak przed chwilą mnie nazwałeś. Przystopuj.
I co, chcesz mi wmówić, że po prostu tak siedzieliście? Dobra, dobra, wierzę. Przecież to wy - najgrzeczniejsi, najmądrzejsi, naj. Wracasz do domu? Już? Nie żebym cię zatrzymywał, idź. Ja tu jeszcze zostanę.
Też tak zaczynałem.

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Nieważne.

Idę środkiem jeszcze pustego deptaka. Jest wcześnie, przynajmniej jak dla mnie. Ósma? W poniedziałek, w środku wakacji? Szaleństwo. Szybkim krokiem wymijam facetów w garniturach i patrol policji - są mi równie obojętni, jak kolor kostki brukowej. Właśnie, jaki? Nie wiem, nie myślałam o tym. Nigdy.
Wyczuwam obok siebie znaną woń. Obcy mężczyzna obdarza mnie przelotnym spojrzeniem, ale wiem już, że pali niebieskie Marlboro i ma takie same perfumy jak mój ojciec. Oddycham głęboko, muszę pozbyć się tego z nozdrzy, żeby...
Mam.
Pachną nim uliczki, powietrze. A może na odwrót, nie wiem, nieważne. Już nie stoję na środku chodnika jak idiotka, jestem daleko stąd. Dawno temu.
Czuję, że to on, choć nie widzę w tłumie. Wszyscy tacy sami, ciemno, śmierdzi potem. W kłębowisku ludzi obijamy się o siebie.
Ile razy tego dnia byliśmy bliżej, niż przez ostatni rok?
Nie wiem. Stoimy obok w milczeniu, zmęczeni, poobijani. Ciszę wypełnia głośny oddech, szum kilkuset widzów i łomot gitar, to wystarczy.

A może to był tylko sen? Nie wiem, nie wiem.

Stoję na środku chodnika i patrzę na niego. Na jego... uśmiech?
Nieważne, nie obchodzi mnie to.

niedziela, 23 sierpnia 2009

Koncert.

W końcu! Wymarzony, utęskniony, wyczekiwany od miesiąca. Wykorzystując cały swój wątpliwy urok osobisty przekonałam rodziców, którzy o dziwo! wytrzymali wśród hałasu aż do północy.

Na rozgrzewkę Kask i Skangur. Niewiele z nich pamiętam - sekcję dętą, jakieś wrzaski i głupią gafę z rodzeństwem Dziedzica w roli głównej.
Rootwater to dla moich receptorów tłum kłębiących się ludzi, wokalista z dreadami i 'Hava Nagila'. To słodkawy zapach jointów wypalanych przez młodych i symbol mano cornuta. To kontrolowany szał.
Za to Coma... Ścisk, tłok, skandowanie tytułów piosenek. Roguc i ekipa patrzyli na to, śmiali się i z każdą piosenką podgrzewali atmosferę. I myśleli, że jestem jak cały ten tłum. Widzieli we mnie bezimienną dziewczynę w koszulce Nirvany, wymachującą włosami, skaczącą i pogującą w szalonym tłumie. Krzyczącą tekst każdej piosenki i śmiejącą się z własnych gaf.
Myśleli, że jestem taka jak oni.
Bo jestem. Nie ma sensu kreować się na kogoś wyjątkowego. Mam dwie ręce, nogi, nawet głowę. Jem, śpię, trawię, chodzę i denerwuję ludzi. Płaczę i się śmieję. Jedyna różnica polega na tym, że ja to ja, a oni to oni. I nie jestem im wcale potrzebna do szczęścia.
Potrzebny jest ten tłum i chwila, gdy wszyscy myślimy o tym samym.

sobota, 22 sierpnia 2009

Zaczynamy.

Trochę to żałosne, zważywszy na fakt, że nawet najmniejsza koncepcja co do przeznaczenia tego bloga nie zaświtała mi w małej, ponoć pustej główce.
Poczekamy, zobaczymy.