poniedziałek, 31 maja 2010

Kłótnia.

Byłam dziś świadkiem pewnej sytuacji: stoi para, dziewczyna i chłopak. Nazwijmy ich roboczo Anną i Karolem. Ona coś krzyczy, on... śmieje się? Nie wiem, w każdym razie wyglądał na rozbawionego. Ot, sytuacja jak każda. Czekałam na znajomego, więc, chcąc nie chcąc, słuchałam tej osobliwej "rozmowy". A właściwie monologu.
Anna mówiła spokojnie, przynajmniej na początku. Z każdą sekundą coraz bardziej podnosiła głos. Ze strzępów wykrzykiwanych zdań zdołałam ułożyć całą historyjkę. Że on ją ignoruje, nie odpisuje, co on sobie w ogóle myśli, niech się w końcu odezwie! Karol jakby nigdy nic stał przed nią i nie mówił ani słowa. Zdziwiłam się, jak do tej pory wytrzymywał z taką paniusią. Ale w sumie nie wiem o co poszło, nie moja sprawa. Już miałam odejść, kiedy Anna rozpłakała się. Płakała cicho, tylko łzy spływały po policzkach. Zrobiło mi się jej trochę szkoda i gdybym nie była obcą dziewczyną, próbowałabym ją jakoś pocieszyć. Spojrzałam nieopatrznie na Karola i to, co zobaczyłam zmroziło mnie do szpiku kości. W oczach miał satysfakcję. Chorą satysfakcję z doprowadzenia innej osoby do płaczu, z poniżenia jej. W tym momencie już wiedziałam, o co chodziło Annie. Każda rozsądna dziewczyna powinna dać mu w twarz albo odwrócić się na pięcie i odejść. A ona stała i płakała.
Odeszłam stamtąd.

Czasem najwięcej widzą ci, którzy stoją z boku. I chociaż "rozsądna dziewczyna" powinna zrobić to czy tamto, nie wiem jak sama bym zareagowała.

wtorek, 25 maja 2010

O umieraniu.

Miejsca umierają. W jednej chwili są, w następnej chodzimy po gruzach, szukając pośród nich okruchów "tego czegoś", co świadczyło o niezwykłości. Wdychając pełne kurzu powietrze, zapalamy w umysłach znicz pamięci. Czasem jego ogień nas parzy. Ulice są tylko szarymi ulicami, a nie drogami ku świetlanej przyszłości, parki i place tylko zielonymi terenami, a nie polami dziecięcych bitew. Poruszamy się po cmentarzysku złożonym ze wspomnień, naszych, niezwykłych, nierozumianych przez innych. Nie da się ich ocalić od zapomnienia, znikną z nami.
Tak samo jest z ludźmi. Zwykle umierają powoli, mamy czas na pożegnanie, wypowiedzenie najważniejszych słów. Mogą też zniknąć nagle - i wtedy pozostaje w nas tylko żal, tyle jeszcze było przed nami!, tęsknota i ewentualnie parę radosnych zdjęć.
Zupełnie inaczej rzecz ma się z przyjaźnią. Ona nie umiera, a rozpływa się, zupełnie jakby codzienność była żrącym kwasem niszczącym wszystkie więzi. Ktoś, kogo darzyliśmy sympatią i zaufaniem, przechodzi obok. Nieobecny i choć żywy, to dla nas już świętej pamięci. Świętej, złudnej i nietrwałej, ale tylko ona pozwala obecnie odróżnić obcego od kiedyś nam bliskiego. Dla innych umieramy niezliczoną ilość razy, a oni dla nas - bo lepiej zachować pod powiekami obraz zawsze uśmiechniętego przyjaciela, a nie obojętnego przechodnia.
Dzisiaj mam wrażenie, jakbym spowodowała wypadek samochodowy z mnóstwem ofiar śmiertelnych. Obcy dookoła, cmentarzysko w mojej głowie.




Beznadziejna notka, wiem.