poniedziałek, 30 listopada 2009

Niewinność.

Duszę się.

Od myśli, spojrzeń i oddechów.
Każda, nawet najmniejsza drobinka powietrza zatruwa mój umysł. Wlewa się w kolejne komórki ciała, jak fagi. Absorpcja, wnikanie, replikacja... Każda chwila mnie zabija.
Szybki oddech, bicie serca.
Pusty, nocny autobus staje się w jednej chwili statkiem kosmicznym, magicznym przejściem do życia. Mijam ulice, budynki, wszystkie pełne duszącego tlenu.
Uścisk ręki?
Otrząsam się. Wysiadam, łapię w płuca mróz wieczora. Nie zabijaj mnie, proszę. Daj pobawić się jeszcze w naiwność. Chcę powiedzieć, że niebo jest niebieskie, a trawa zielona. Tylko tyle.
To nie chlorofil, to kredki Pana Boga.
Tracę przytomność, idę, nie wiem jak, kieruję kroki do domu. Ukochanego domu, jedynego miejsca, które mnie ochroni przed samą sobą. Przedzieram się przez dym i myśli w głowie.
Otwarte drzwi, nie bój się, spojrzenie w lustro, nie bój, jeden krok, nie.
Obrazy emitowane na siatkówkę oka, tylko wspomnienia. Myśli.
Krzyczę.


Duszę się wiedzą, pytaniami, zasadami.



Jestem sobą tylko w chwili obecnej.
Chwila trwa zdecydowanie za krótko.

niedziela, 29 listopada 2009

Opowiadanie.

Fikcyjna proza znów zawładnęła tym blogiem. Choć możne nie do końca fikcyjna.

***
Przeszłam samą siebie.
Bożę mój, co dalej...?

Utkwił we mnie spojrzenie. Delikatne oczy, które nie potrafiły kłamać. I wszystko dookoła zniknęło.
Szalone bicie serca, spazmatyczny oddech, drżenie rąk, to wszystko ogarnęło mnie z całą gwałtownością, w całej swojej mocy. Nic nie czułam, nic prócz chłodnego dotyku i szaleństwa władającego ciałem i świadomością. Błądziłam wzrokiem w ciemności, ślepa i głucha. W ostatnich spazmach rozsądek kazał szepnąć STOP. Nagły ból szyi wlał się w myśli i przywrócił do życia.
Wystarczy.
Zegar na ścianie nagle umilkł, ale świat dookoła dalej się nie pojawił.

-Jak myślisz, zmieści się do tego garnka?
Stoję w kuchni i oglądam zawartość szafki. Czuję na sobie spojrzenie. Wyjmuję przyprawy, pocierając wciąż bolącą szyję. Opieram się o blat i rozbawiona czekam na odpowiedź.
Boisz się?
Bawię się palcami. Podchodzę do kuchenki, doprawiam zupę. Nie patrz tak na mnie! Te same słowa, ten sam ton, ten sam błysk w oku. Mówię, może trochę wbrew sobie.
Śmiejemy się, tak nagle, bez powodu.
To wyglądało dwuznacznie, kiedy wszedł twój brat.
Wyglądasz zabawnie w mojej kuchni. Tak naturalnie, jakbyś tu mieszkał.
Rozmawiamy jak dobrzy przyjaciele, jakby nigdy nic. Jakby świat za oknem naprawdę istniał. Przepytuje mnie z historii, której przecież mieliśmy się uczyć. Przypominam sobie.
Myślimy: oni, czy narzeczeni?
Może jedno i drugie.
Znów śmiech. Bawię się jego palcami. Z tyłu głowy kołacze się myśl, którą aż nazbyt łatwo zagłusza bicie serca.
Po studiach.
Amok, to jedyne słowo, które określa moje czyny. Ostatnie rozmowy, myśli - to chore.
Już wiem, że kupimy sobie do mieszkania duże szafki na książki i mapy.


Wieczorem siedzę w pokoju z całą rodziną i liczę z ojcem jakieś techniczne duperele. Jestem lekko rozkojarzona, myślę tylko o opowiadaniu, które leży na biurku i czeka na dokończenie. Litery mieszają się ze wspomnieniami, urojenia z dokładnie opracowanym planem.
Ten głos, spojrzenie, dotyk. Świat nie istnieje.
Ale szyja boli mnie naprawdę.

niedziela, 22 listopada 2009

Przebudzenie.

Umówiłam się z nimi na osiemnastą. Wychodzę kilka minut wcześniej i już z daleka słyszę znajome głosy. Zamiast dwóch osób idzie ku mnie cała zgraja rozgadanych, wesołych i pełnych entuzjazmu chłopaków. Znam wszystkich, ale ponad połowy nie podejrzewałabym o zainteresowanie taką muzyką. Jeż nie pamięta, że chodził ze mną do przedszkola, trudno. Pół godziny później Kuba mu to uświadomi, nie wiem jak. Idziemy pustą ulicą, pięciu chłopaków i ja. Jajo wpada na genialny plan pt. 'zwiejmy w bok, ciekawe, czy zauważą'. Nie zauważyli.
Na miejscu spotykamy kolejnych znajomych. Stałych bywalców i tych, którzy według prawdopodobieństwa nigdy nie powinni się tu znaleźć. Nie ten czas, nie to miejsce. Niektórzy już pod wpływem. Nie dziwi mnie to. Wychodzę na dwór, już bez kurtki - chcę trochę zmarznąć, taka głupia zachcianka. Witam się z wciąż napływającą falą ludzi, gdy zza pleców słyszę 'nie przyznajesz się?' E stoi przede mną w kapturze, z papierosem w ręku i kolczykiem w brodzie. Rozszerzone, zaćpane oczy, zachrypnięty głos. Jest pobudzony, ale nie dlatego, że pił albo brał. Dlatego, że nie brał. Chwila, czy to ten sam człowiek, który rok temu był moim ideałem? Nie, cholera, nie!
-Spieprzyłeś.
-Wiem.
Znikam mu z oczu.
Przy pierwszych piosenkach wszyscy stoją sztywno z piwem w ręku, tylko ja pozwalam sobie na lekkie stukanie nogą do rytmu. Do przodu wypada dwóch pijanych gości - ktoś musi rozruszać imprezę. Po dwóch minutach już szaleje pogo. Czy ja zawsze muszę być jedyną dziewczyną? W tym mieście nie ma takich jak ja? Jesteś wyjątkowa. Mało mnie to pociesza. Znów skaczę w kłębowisku ludzi, znów nie ma nic dookoła. Wokalista Ecce Homo patrzy na nas, trzymających się za ręce i się śmieje. Chyba muszę częściej ćwiczyć na wfie, już złapałam zadyszkę. W przerwie znów wychodzę.
Wszyscy, wszyscy! dookoła albo już pijani, albo w trakcie wprowadzania się w stan delirium tremens. B i M unoszą się nad ziemią, nabrali się jakiegoś świństwa. Wiedźmina i ekipę już spisali. E siedzi na schodach z bratem, cały się trzęsie. Czy nikt temu debilowi nie powiedział, że cztery dni bez snu w połączeniu z głodem narkotykowym to samobójstwo? Nawet ja - osoba, która papierosy miała w rękach tylko wtedy, gdy podawała je ojcu, wiem o takich rzeczach. Brat poszedł po mocną kawę dla niego. Nie ma działki, blanta, skręta, nic - pokłócił się z dilerem. Dzięki temu poznaję kolejnego dilera w tym mieście. Nic mnie już nie dziwi.
Każę E napisać mi następnego dnia, jak się czuje. Odzywa się we mnie dawna czułość i troska o tego człowieka. Patrzę mu w oczy. Brązowe jak dawniej, ale puste, smutne, bez tego zadziornego błysku. Nie mogę na to patrzeć, po prostu nie mogę. Jak do tej pory nie napisał.
Mam dość, wychodzę.
Idę z Jajem i właściwie nie tyle rozmawiamy, co uzupełniamy wzajemnie swoje zdania. Oboje czujemy się obco w tym koncertowym środowisku. Pozornie zgrane, po jakimś czasie pokazuje swoją twarz. Czyżbyśmy byli jedynymi osobami, które dziś nie wypiły nic poza wodą gazowaną? Dziwne, ale nie czuję zaskoczenia. Łapiemy się za ręce i idziemy dalej. Młoda bioteistka i gej ateista idą za rękę w środku nocy i rozmawiają o śmierci. Jedyna normalna chwila tego wieczoru.
Mówię mu o moich obawach. To takie nieodpowiedzialne! Znamy się od dawna, spędzamy razem czas od trzech miesięcy, mówię mu wszystko. Tylko on rozumie teraz sprzeczności targające moimi myślami. Tylko facet, który twierdzi, że po śmierci zeżrą nas robale i kropka. Po chwili dostaję smsa. Uśmiech błąka mi się w kącikach ust, tego mi brakowało. Zwykłe dwa słowa, a tak trudno je powiedzieć. Już się nie boję. Żegnamy się i każde idzie w swoją stronę.
Kładę się spać z myślą, że już nie pójdę na żaden koncert dla ludzi i tej specyficznej atmosfery. Będę tam tylko dla muzyki. A i ta ostatnio nie jest najwyższych lotów.

Budzę się z myślą, że cholernie boli mnie szyja, ręce i łopatki. I ze świadomością, że są też normalni ludzie, na których bardzo mi zależy.

niedziela, 15 listopada 2009

piątek, 13 listopada 2009

Łowca dźwięków.

Wieczór. W oddali słychać stukot obcasów i warkot silników, choć przytłumione, to odległe nie o kilkanaście metrów, a zaledwie kilka. Wystawy sklepów dają mętne światło, nie wiem, gdzie właściwie jestem. Idę powoli, delikatnie po mokrym bruku. Staję na palcach, żeby nie zbudzić zgiełku miasta. Teraz jest tak cicho, tak bezpiecznie. Mija mnie starszy pan, zaraz potem dwóch dresów, puszczają muzykę z telefonu. Nagły zgrzyt wbija się w uszy, rani zmysł estetyki, fizycznie boli. Poszli - tak, poszli.
Stoję przed kościołem, przed naszymi 'Apostołami'. Jest tak... pusto, mimo małych grupek ludzi przechodzących nieopodal, tak cicho mimo ich śmiechu. Ktoś wchodzi do kościoła na mszę, biją dzwony. Biją. I biją. I biją. Jest pusto.
Wchodzę do muzeum. Prawie wszyscy już są. Wpisuję się na listę, jako uczennica klasy F, słynnej z tego, że nie opuszcza żadnej wystawy, galerii ani koncertu. Ocena na WoK, ot, tajemnica... Wchodzimy po schodach - stuk, stuk, dookoła mnie ludzie, jak tu tłoczno! Na ścianach plakaty z misiem Colargolem, kadry z animowanych bajek, w gablotach makiety i laleczki. Ruszają się, tak uroczo, to tylko złudzenie. Pingwinek Pik Pok, Miś Uszatek, moi idole z dzieciństwa. Nie pamiętam ich, dziwne, nie pamiętam?
Siadamy. A jednak jest nas mało, mimo wszystko tłoczno, sala prawie pusta, ależ tu ciasno! Marek Wilczyński opowiada o eksperymentalnych instrumentach. Dźwięki waterphone'u odbijają się od ścian, taksofon wydobywa z siebie zduszone jęki, spazmy, porykiwania - techno w wersji fun? Melodia wiruje między krzesłami, wkręca się w każdą szczelinę, wrzyna się w uszy. Kobieta przede mną uśmiecha się jak gruba, zadowolona kotka. Gdzie jestem? Liczę numery krzeseł, wodzę wzrokiem po plakatach. Zamykam oczy, obrazy zasnuwają się różnokolorową mgiełką, zbyt jaskrawo, zbyt jasno, zbyt głośno...
Pytam o instrumentarium, wychodzę. W środku, z tyłu głowy wciąż pobrzmiewają wibracje grających kamieni - szorstkie, niskie, ponure. Serce bije mi szybko, krew gwałtownie uderza do głowy, gdzie jestem? Nic nie widzę, nic nie czuję. Stąpam szybko, zdecydowanie, spokojnie.

Bo przecież imperare sibi maximum est imperium.

piątek, 6 listopada 2009

Optymizm.

23.VI.09
***

Pytałeś
dlaczego jest tak, jak nie było
odpowiedź jest zbyt prosta
brak dziecięcego optymizmu
zgorzkniała rezygnacja

i dalej sądzisz, że świat był piękniejszy?
takim chcieliśmy go widzieć
z drzew naiwną zielenią
prostotą niebieskiego nieba

bo jakość a nie ilość piasku pod stopami
bo być
nie mieć i wdychać zapach lata

a teraz?
więzimy nadzieje w drobnych słoiczkach po konfiturze
zbyt nieśmiali, by je otworzyć.

wtorek, 3 listopada 2009

Bądź sobą.

-Mamuśka, fajny sweter!
Te słowa stały się siłą napędową mojego dzisiejszego wysiłku umysłowego. Spojrzałam na swój sweter, który właśnie skomentowała Olka: duży, workowaty, w tradycyjne prostokąciki. Zabrałam go kilka dni temu tacie, bo był ciepły i przytulny. Zwykle w takich rzeczach chodzę tylko po domu, ale dzisiaj chciałam przywołać tę atmosferę w szkole. Żadnych wisiorków, bransoletek - gdyby nie mróz, może nawet paradowałabym w wygodnym dresie.

Dwie godziny później, po lekcjach (przychodzić na jedną godzinę do szkoły, absurd!) siedzę z babcią i czy to z nudów, czy z innych mało ważnych pobudek oglądamy Rozmowy w toku. Temat na topie - Nie będę Barbie! Wolę być EMO albo Jolą Rutowicz!

Pierwsze wrażenie? Szok. Młoda dziewczyna (osiemnastolatka, jak się potem okazuje) z wielkim irokezem, kolczykami z agrafek i zawleczek od puszek piwa, w makijażu a la Marylin Manson. Do złudzenia przypominała mi jedynego chełmskiego 'true pozera punka' i gdyby za takie przypuszczenia wypłacali pieniądze, byłabym bogata. Punk w wersji żeńskiej. Jak sama mówiła 'bo zakochałam się w punku i chciałam mu zaimponować'. No, no, gratuluję. Tym bardziej, że niedługo potem go rzuciła.
Zapraszamy następną osobę. Emo laska i jej mamusia. Wyglądu opisywać nie trzeba, wystarczy wpisać w Google Grafika - identycznie. Podobno od kiedy dziewczyna zmieniła styl, stała się bardziej radosna i otwarta. Śmiem wątpić, bo rówieśnicy zaczęli ją wyzywać i rzucać kamieniami. Ale niech tam jej będzie na zdrowie.
Następna emówa - czasem zastanawiam się, czy ich jak grzyby po deszczu chodują, a może na zmutowanych sterydach? Princess, oh-ach i co to nie ona. Chce być sławna, ludzie chcą mieć z nią zdjęcia! Jakaś kobieta kwituje: 'to tak jak atrakcja turystyczna, zdjęcie z misiem w górach'.
Słucham tego wszystkiego i mam ochotę przełączyć na inny program. Oczy babci robią się coraz większe po każdym kadrze na parę metali siedzących na widowni. A zaręczam, jest odporną kobietą. Jeszcze niedawno byłabym w stanie utożsamiać się z którąś z tych subkultur, ale nie dzisiaj, sorry princesski.

Po głębszym namyśle dochodzę do wniosku, że Chełm to dziura - nawet porządnej subkultury nie mamy! Prawdziwych emo, punków (z wyjątkiem już wspomnianego) i metali tu nie uświadczysz. Ludziom nie chce się pół godziny stawiać irokeza, wkładać kilku(nastu) kolczyków w najróżniejsze miejsca i manifestować wszem i wobec swoich poglądów. Barbi ustawia się ze skejtem, potencjalny wyznawca Szatana chodzi na obiadki do swojej babci słuchającej RM, olewczy pank wzorowo zdaje maturę. Każdy zna każdego, a na widok 'dziewczęco ubranej' kobiety (tzn. w sHwEeT ruszz kIecce) koło Cameraty serdecznie zaprasza ją do środka na koncert.
Ludzie zupełnie różni wyznają te same ideały, mają podobne hobby, wymieniają się muzyką i książkami, dyskutują na poważne tematy. Społeczny misz-masz. Czy to znaczy, że to miasto jest mniej wartościowe? Wręcz przeciwnie! Może zaczyna się definiować 'nowa' subkultura? Ludzi inteligentnych?


A mój sweter? Podoba mi się.

poniedziałek, 2 listopada 2009

Teraz?

O nie.
Piszę banalne wierszyki, rysuję głupie ludziki i nie mam siły ani ochoty na rzucenie ciętej riposty w kierunku irytujących mnie ludzi. Kocham wszystko i wszystkich, jak hippiska po niezłej porcji trawki. Nawet jestem w stanie uwierzyć, że nauczę się niemieckiego! Co jest mało prawdopodobne, zważywszy na moje rozkojarzenie.
O nie.

Chyba naprawdę się zakochałam.
Jezu, jak to brzmi.

Brzmi jeszcze dziwniej, kiedy dodam, ze zakochałam się w swoim chłopaku.
Hahaha... Litości, dopiero teraz?


Dziewczyno, dorośnij wreszcie...

niedziela, 1 listopada 2009

Akcja Znicz.

Dziś mamy wyjątkowy dzień. Z trzech powodów:
-niedziela (pzdr dla JHWH!)
-urodziny vocalisty Yelonków
-305. dzień w roku
-Święto Sztywnych.
Zajmę się tylko ostatnim, bo trzy poprzednie obchodzą mnie tyle, co los populacji królików w Austrii. Albo i mniej.

W tym jednym, pięknym dniu w roku nagle wszyscy przypominają sobie, że istnieje coś takiego jak życie po śmierci. Kupują kwiatki, bajeranckie znicze i wiązanki na zasadzie 'pokażę wam, że mnie stać'. Jadą na groby bliskich (których pewnie nawet osobiście nie znali) i modlą się za ludzi, którzy są teraz tylko kupką prochów. Osobiście dziwnie się czuję, stojąc nad marmurową płytą i szepcząc coś nad rozkładającymi się lub już rozłożonymi zwłokami babki/ciotki/stryjka.

Zmarłym wszystko jedno, czy świeci im zielony, czerwony, a może żółty znicz z serduszkiem. Czy mają grób z ławeczką, czy z ogrodzeniem. Czy postawimy im białe chryzantemy, czy też sztuczne kwiatki. Dlaczego? Mamy trzy rozwiązania:
-dla ateistów (A)
-dla wierzących (B)
-dla realistów (C)

A. Im i tak wszystko jedno, bo nie żyją. Kupka kości nie powącha kwiatków, nawet 'od spodu'. Przykro mi, takie życie. A raczej śmierć.
B. Kochani moi katolicy, powinniście wiedzieć, że potrzeba jest modlitwa. Pomyślcie o babci albo teściowej, które czekają w czyśćcu na swoją kolej. Niewiele im po światełku. Za babcię się pomódlcie. Teściowej wystarczy ładny kwiatek.
C. Przychodzicie na cmentarz raz w roku, nie oszukujmy się. Wiązanka - pół biedy, ale uschnięte, zmarznięte kwiatki kiedyś trzeba będzie wyrzucić. Kwestia estetyczna. Prawda?


Najchętniej bym w tym dniu nie wychodziła z domu. Dopiero nocą, kiedy już nikogo nie ma na Lwowskiej czy koło Borku. Wielość światełek migocząca dookoła, stare, zabytkowe pomniki wynurzające się z ciemności. Nawet tam spokój jest dopiero po zachodzie słońca. Nawet tam w dzień gonitwa, pośpieszne sprzątanie i niedbałe znaki krzyża.
Nawet tam zmarli nie mają spokoju.


Wiecie co? Pochowajcie mnie daleko w lesie.