środa, 2 września 2009

Kawa.

Przyszli po mnie w nocy.
Kilka mrugnięć powiek i po sprawie.
I może byłoby mi szkoda tych wszystkich chwil, ale już dawno zapomniałam o istnieniu bezkształtnych motyli zwanych marzeniami. Wilgotne liście traw imituje nieudolnie aksamitny dywan pokoju o ścianach przesiąkniętych zapachem kawy. Prawdziwej.
Przyszli.
Strzały zagłuszyły na dobre naiwność narastającą z każdą sekundą. Ciężkie słowa prawie widocznie opadały na meble jak spokojny kurz. Spokojny ze swojej natury, bo gdyby mógł, krzyczałby przeraźliwie każdą drobinką swojego istnienia. Jak ja, kiedy leżałam bezwładnie na środku kawowego serwisu.
Bo istotnie byłam tylko przystawką podaną w oczekiwaniu na deser życia. Już nic nie równało się temu, co powinno decydować o mojej kapitulacji.
Wyszli nad ranem, kiedy słońce nieśmiało próbowało ogrzać moją obojętną już twarz. Zostawili filiżanki wypite do połowy.
Przesłodzili.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz