sobota, 5 września 2009

Balkon.

Było słoneczniej, cieplej i nie padał deszcz. Tak zapamiętałam ten dzień i dlatego też z rosnącym zadowoleniem obserwowałam słońce powoli wychylające się zza chmur. Wiatr pachniał wilgocią i brązem jesieni, miał swoją własną, niepowtarzalną woń. Wiele się zmieniło od tego czasu. Zaczęłam mylić zapachy, mieszać je.
Czyżbym była otępiała? To dobrze, to dobrze.
Stanęłam na balkonie w cieniutkiej domowej sukience, nie zważając na wstrząsające mną dreszcze i powietrze smagające twarz. Kierowałam oczy ku niebu, zła, że automatycznie się mrużą i odwracają w inną stronę. Zła na swoją słabość.
Stałam tak parę minut. Bez celu. Obojętnie zerkałam na drzewa majaczące w oddali, przekwitłe kwiaty i ciemne chmury wciąż wiszące groźnie nad miastem. Kilka godzin wcześniej obserwowałam to samo z zupełnie innego miejsca, w innym nastroju. Obserwowałam bez cienia emocji.
Weszłam do domu i przez szalenie krótką sekundę, gdy moje bose stopy dotykały zimnej posadzki, pomyślałam o ostatnich snach. Ostatnich podrygach lęków, które nie mogły już dopaść mnie w dzień.
Nigdy nie było mi tak zimno, jak tej nocy.

Zamknęłam drzwi i ogarnęło mnie ciepło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz