Idę środkiem jeszcze pustego deptaka. Jest wcześnie, przynajmniej jak dla mnie. Ósma? W poniedziałek, w środku wakacji? Szaleństwo. Szybkim krokiem wymijam facetów w garniturach i patrol policji - są mi równie obojętni, jak kolor kostki brukowej. Właśnie, jaki? Nie wiem, nie myślałam o tym. Nigdy.
Wyczuwam obok siebie znaną woń. Obcy mężczyzna obdarza mnie przelotnym spojrzeniem, ale wiem już, że pali niebieskie Marlboro i ma takie same perfumy jak mój ojciec. Oddycham głęboko, muszę pozbyć się tego z nozdrzy, żeby...
Mam.
Pachną nim uliczki, powietrze. A może na odwrót, nie wiem, nieważne. Już nie stoję na środku chodnika jak idiotka, jestem daleko stąd. Dawno temu.
Czuję, że to on, choć nie widzę w tłumie. Wszyscy tacy sami, ciemno, śmierdzi potem. W kłębowisku ludzi obijamy się o siebie.
Ile razy tego dnia byliśmy bliżej, niż przez ostatni rok?
Nie wiem. Stoimy obok w milczeniu, zmęczeni, poobijani. Ciszę wypełnia głośny oddech, szum kilkuset widzów i łomot gitar, to wystarczy.
A może to był tylko sen? Nie wiem, nie wiem.
Stoję na środku chodnika i patrzę na niego. Na jego... uśmiech?
Nieważne, nie obchodzi mnie to.
poniedziałek, 24 sierpnia 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz