niedziela, 23 sierpnia 2009

Koncert.

W końcu! Wymarzony, utęskniony, wyczekiwany od miesiąca. Wykorzystując cały swój wątpliwy urok osobisty przekonałam rodziców, którzy o dziwo! wytrzymali wśród hałasu aż do północy.

Na rozgrzewkę Kask i Skangur. Niewiele z nich pamiętam - sekcję dętą, jakieś wrzaski i głupią gafę z rodzeństwem Dziedzica w roli głównej.
Rootwater to dla moich receptorów tłum kłębiących się ludzi, wokalista z dreadami i 'Hava Nagila'. To słodkawy zapach jointów wypalanych przez młodych i symbol mano cornuta. To kontrolowany szał.
Za to Coma... Ścisk, tłok, skandowanie tytułów piosenek. Roguc i ekipa patrzyli na to, śmiali się i z każdą piosenką podgrzewali atmosferę. I myśleli, że jestem jak cały ten tłum. Widzieli we mnie bezimienną dziewczynę w koszulce Nirvany, wymachującą włosami, skaczącą i pogującą w szalonym tłumie. Krzyczącą tekst każdej piosenki i śmiejącą się z własnych gaf.
Myśleli, że jestem taka jak oni.
Bo jestem. Nie ma sensu kreować się na kogoś wyjątkowego. Mam dwie ręce, nogi, nawet głowę. Jem, śpię, trawię, chodzę i denerwuję ludzi. Płaczę i się śmieję. Jedyna różnica polega na tym, że ja to ja, a oni to oni. I nie jestem im wcale potrzebna do szczęścia.
Potrzebny jest ten tłum i chwila, gdy wszyscy myślimy o tym samym.

1 komentarz: