Poranek zastaje mnie w łóżku, wśród pomiętej pościeli. Promienie słońca szukają sposobu na dostanie się pod powieki, zapach miodu i kawy sprawia, że przytomnieję. Przeczesuję palcami rozczochrane włosy, mijam lustro i ubrana tylko w koszulkę wchodzę pod strumień zimnej wody. Materiał natychmiast przylega do ciała, lodowate orzeźwienie spływa strużkami po ramionach i plecach. Odgarniam z czoła kosmyki, czekam aż drżenie opanuje całe ciało, słodka poranna tortura. Odkręcam drugi kurek, zalewa mnie ukrop. Zdejmuję koszulkę.
Dziesięć minut później siadam przy stoliku z kubkiem parującej kawy. Rozmawiam z mamą przez telefon, ostatni raz rzucam okiem na plan zajęć. Oddaję się przyjemności picia, zanurzam się w gorzkim smaku, badam językiem czarny płyn. Wyglądam przez okno. Pałac Kultury trwa statycznie na posterunku, patrzy na mnie beznamiętnie. Wieżowce pną się w górę, giną w chmurach i sięgają wyżej, wyżej niż mogę dostrzec. Uśmiecham się.
Wychodzę z domu, ciepły szalik chroni twarz przed siarczystym wiatrem. Biegnę, obcasy stukają nierównomiernie po chodniku pokrytym zeschłymi liśćmi. Mijam staruszki w parku, ich pieski poszczekują na mnie od niechcenia. Kaczki pluskają się w stawie, obracają główki w poszukiwaniu okruszków chleba rzucanych przez małego chłopca. Wymieniam spojrzenie z jego mamą.
Na przystanku jest pusto, na wpół oderwane plakaty powiewają chaotycznie. Macham na autobus, ten jednak nie czeka. Zatrzaskuje przede mną drzwi i powoli, flegmatycznie włącza się do ruchu. Patrzę za nim przez chwilę, po czym ruszam dalej.
Krok za krokiem, przed siebie.
czwartek, 8 listopada 2012
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz