Śpię. Wiem o tym, bo co chwila przewracam się na drugi bok i walczę z kołdrą, próbującą mnie udusić w tę i tak gorącą noc. Poddaję się, otwieram oczy. Na dziś to chyba koniec odpoczynku, nie zasnę.
Siadam na parapecie i wpatruję się w gwiazdy, już czwarty raz w tym tygodniu. Podobno jeszcze przez kilka dni ma być widoczna kometa McNaught. Patrzę i nagle... jest. Coś porusza się dość szybko po niebie. Może to tylko satelita? Rzeczywiście, mruga światłami. Robię minę skrzywdzonego dziecka, ale wciąż obserwuję obiekt, który, o rany!, zbliża się. Wyskakuję z domu na trawnik i w samej koszuli nocnej wychodzę na środek pola za blokiem, żeby mieć lepszy widok. Niedoszły satelita przybiera coraz większe rozmiary, w końcu zaczyna przypominać helikopter. Chwila, dwa helikoptery. Wygląda na to, że straciły sterowność, bo wirują bezwładnie i spadają prosto na mnie! Czym prędzej biegnę na najbliższy postój taksówek i proszę kierowcę o wezwanie pogotowia. Już sekundę później słyszę tylko ogromny huk i moje oczy spowija czerwona mgła. Ogień trawi rozbite wraki, z których ostatkiem sił wyczołgują się piloci. Nie dochodzi do wybuchu. Obrazy skaczą mi przed oczami jak tnąca się grafika w grze brata. To prymitywne, ale jedyne określenie, które przychodzi mi do głowy. Wraz z kierowcą pomagam rannym odejść jak najdalej od tej kupy żelaza i paliwa. Widzę poparzoną straszliwie skórę, otwarte rany. Niedobrze mi...
Budzę się oparta policzkiem o chłodną szybę. No tak, to musiał być sen. Przecież koło domu nie mamy postoju taksówek!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Taak, więcej filmów akcji, więceeej!
OdpowiedzUsuńNa sen dobre jest... nie, nie powiem tego.
Dobre!
OdpowiedzUsuń