wtorek, 25 maja 2010

O umieraniu.

Miejsca umierają. W jednej chwili są, w następnej chodzimy po gruzach, szukając pośród nich okruchów "tego czegoś", co świadczyło o niezwykłości. Wdychając pełne kurzu powietrze, zapalamy w umysłach znicz pamięci. Czasem jego ogień nas parzy. Ulice są tylko szarymi ulicami, a nie drogami ku świetlanej przyszłości, parki i place tylko zielonymi terenami, a nie polami dziecięcych bitew. Poruszamy się po cmentarzysku złożonym ze wspomnień, naszych, niezwykłych, nierozumianych przez innych. Nie da się ich ocalić od zapomnienia, znikną z nami.
Tak samo jest z ludźmi. Zwykle umierają powoli, mamy czas na pożegnanie, wypowiedzenie najważniejszych słów. Mogą też zniknąć nagle - i wtedy pozostaje w nas tylko żal, tyle jeszcze było przed nami!, tęsknota i ewentualnie parę radosnych zdjęć.
Zupełnie inaczej rzecz ma się z przyjaźnią. Ona nie umiera, a rozpływa się, zupełnie jakby codzienność była żrącym kwasem niszczącym wszystkie więzi. Ktoś, kogo darzyliśmy sympatią i zaufaniem, przechodzi obok. Nieobecny i choć żywy, to dla nas już świętej pamięci. Świętej, złudnej i nietrwałej, ale tylko ona pozwala obecnie odróżnić obcego od kiedyś nam bliskiego. Dla innych umieramy niezliczoną ilość razy, a oni dla nas - bo lepiej zachować pod powiekami obraz zawsze uśmiechniętego przyjaciela, a nie obojętnego przechodnia.
Dzisiaj mam wrażenie, jakbym spowodowała wypadek samochodowy z mnóstwem ofiar śmiertelnych. Obcy dookoła, cmentarzysko w mojej głowie.




Beznadziejna notka, wiem.

3 komentarze:

  1. To nie codzienność jest żrącym kwasem, tylko ściemniactwo i olewanie.

    OdpowiedzUsuń
  2. A nie prawda, bo to właśnie codzienność.

    Baaardzo mi się podobało, tylko "towarzysza" zmieniłbym na coś innego. Ale to jedyna rzecz, która nie pasuje.

    OdpowiedzUsuń